w tym home pleni się office
Ściana patrzy na mnie ekranem, który mnie odbija. Z niewygodną samoświadomością stwierdzam, że moja czarna spódnica gryzie się nieco z wzorzystą kamizelą, którą zarzuciłem na nagi tors. W pokju mieści się kilkanaście osób, kilka z nich siedzi na fotelu, pufie i krześle, reszta kotłuje się na podłodze z dwudziestoma paroma kotami oraz wielkim, białym psem.
Ja stoję i próbuję zmusić lustrzany ekran, by mrugnął pierwszy, ale on patrzy na mnie bezdusznie, a mnie robi się duszno, bo ta nieszczęsna maszynka wrasta w ścianę, czemu na granicy słyszalności towarzyszy odgłos tartych chrząstek. Odwracam się tyłem do ekranu. Po pokoju chlupotliwie wędruje szklana misa z przeźroczystym, gorzkim płynem, którym poimy się nawzajem chochlą. Lampa z beżowym abażurem świeci jakoś tak…bankiersko: jej blask jest przybrudzony zielenią. Ktoś smaruje mi czoło popiołem, ktoś inny wyrysowuje na ścianach symbole rozpadu. W kącie pokoju czeka karabin, obok niego wsiąka w podłogę długowłosy blondyn w mundurze. Miauczące koty obsiadły to ciało tak, że ledwo je spod nich widać. Na fotelu rozkłada się milczący arlekin i rozgląda się błękitnymi oczami osadzonymi w smukłej, bezustnej twarzy.
Raptem podłodze wyrywa się inne ciało – to ty podrywasz się z podłogi biorąc przy tym głęboki, świszczący wdech osoby złapanej przez samą siebie na oszukiwaniu samej siebie. Lustrzany ekran zapuścił już wówczas w ścianę korzenie rudymentarnego układu nerwowego, lecz, jak wykazało późniejsze odtworzenie nagrania, nie zdołał zarejestrować katastrofy, która przeszyła cię na wylot.
miasto rodzin
Góra koloru wątrobowego; zaciągam
się chillum dobrze leżącym
w dłoni, z drewna (wilgoć
szmaty w zaciśniętej dłoni) jazz
taksówkowy. „Rondo wyklucza wszelkie wątpliwości”.
W dłoni trzymam drewno rzeźbione w Himalajach,
na wszystkich ekranach gorejące krzaki, glicze.
Człowiek z 1938 niesie na tacy różowe filiżanki
pełne czekoladowej nalewki, gęstej i ostrej. Słońce
jest nie do pomyślenia. Mech jak podziemny rytm;
mechy drżą. Echo aplauzu, mistrzostwa Ur-świata
w skacie. Ambient tłuszczu w całym ciele,
raptem wytapia się smalec paniki. „Nigdy
nie chciałam, żeby mi się w głowie kręciło”,
mówi człowiek z 1938. Przez oka siatek sił
wysyczą się kolory; demiurg zgasił światło.
(o) co chodzi (z) długimi drogami?
Ciepły chrzęst, chrząstka, cyk; fikuśnie zgrzytają zęby. Kto montuje te wszystkie ekrany? Spójrz z wolna: roślina jest ruchem tanecznym.
Tuje przy ekranie akustycznym, przyparte z jednej strony do płyty pleksiglasu, plastra wygłuszenia, dają przekroje zepsutych owoców: gruba skórka ustępuje najpierw pomarańczowi przejrzałego mezokarpu, następnie piaszczystemu ziarnu zgnilizny.
Noc mokra między ekranami, droga jest ciemna, światło zepsute. W wyrwie w ekranach wyrwa w monokulturze: wykarczowany pas ochronny (prąd niesiony słupami nad lasem trzeba przed lasem chronić) prowadzi do pałacu ze stali, spojrzeń czerwonego neonu, smoczej martwicy. Zostaje z nami pomruk, którego echem
pomruk: czy ktoś rozetnie te lepkie kokony?
Ilustracje: June Michalczasso
June Michalczasso – Absolwentka Architektury Wnętrz krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i absolwentka Katedry Mody na warszawskiej ASP. Projektuje ubrania, ale najbardziej uwielbia projektować tkaniny. Maluje dziwne obrazy, których nie lubi, i bazgrze rysunki, które kocha.